Zagłada – wybór relacji poświęconych okupacji, gettu i zagładzie otwockich Żydów.

English version.

Wjeżdżamy w Otwock. Słaby dymek wznoszący się nad rzadkie sosenki wskazuje, gdzie mamy jechać. To dopala się murowany dom piętrowy, zwalony przez bombę. W sąsiednim domu Żydówka w peruce przekrzywionej na głowie dojada łapczywie rybę pływającą w roztopionym maśle. […] Drzwi od jej mieszkania poprzebijane są odłamkami bomby. Przez ten dom przeszedł wstrząs. […] Syn Żydówki mówi, że w dniu wczorajszym, w pierwszym dniu wojny, o której wypowiedzeniu nic nie wiedział, o godzinie dziewiątej rano silny wstrząs wyrzucił go z pościeli. Odłamki bomby, które porobiły te oto dziury w drzwiach wejściowych, poszły ukosem górą. Wypadł na dwór. Przed nim palił się dom. Ludzie skakali z okien. W oknie mieszkania kierownika miejskiego zakładu dla upośledzonych dzieci żydowskich ukazała się kilkunastoletnia dziewczynka, jedna z wychowanic, trzymając w ręku dwuletnie dziecko. Rzuciła dziecko na ręce oczekującego w dole ojca, ale sama nie zdążyła i zapadła się wraz z podłogą. Leży pod gruzami.

A ten sierociniec? Duże oczy patrzą na mnie z niemą rozpaczą. Chodź pan. Idę za żałobnym przewodnikiem. Po drodze nachyla się nad jakimś dołkiem, ukazując niemym gestem coś, czego rozróżnić nie mogę. Po chwili widzę, że to są zwęglone zwłoki chłopca. Piszczel wyszła wysoko, przedarłszy skórę ramienia. Klatka piersiowa otwarta, sterczą żebra jak w ćwiartce cielęciny. Wewnątrz klatki piersiowej różowieje niedopieczone mięso. O dziesięć kroków dalej przytułek. Mieści się w starym rozłożystym drewniaku. Tu padła bomba o dużej sile. Wchodzimy do ocalałego korytarzyka. Na ścianie czerwienieje krew. Nauczyciel, w oczach którego zastygło przerażenie, opowiada, jak […] wybiegł przed dom, zobaczył trupki dziecinne i chowające się w krzaki ocalałe dzieci. Ostatnie dziecko pełzło w krzaki ciągnąc się na rączkach, wlokąc za sobą zmiażdżone nogi.

Za Otwockiem po tym nalocie strącono dwa samoloty niemieckie. Jeden zgorzał. Tylko nogi lotnika w eleganckich butach oficerskich ocalały od ognia i dłoń z manicurowanymi palcami, z pięknym brylantem. Niechże się dowie na tamtym świecie, że celnie rzucał: dziesięcioro dzieci zostało zabitych, a dwadzieścia pięć rannych. Lotnik drugiego samolotu został ujęty żywcem. Proponowałem, aby kazać mu iść samotnie w pełnym mundurze, ze wszystkimi orderami, za dziesięcioma trumienkami dziecinnymi na cmentarz. Rzucał bomby na spokojne letnisko, nie mające żadnych obiektów wojskowych, o godzinie dziewiątej dwadzieścia, w piątek, dnia pierwszego września, pierwszego dnia wojny.

Melchior Wańkowicz, Tragedia pierwszego dnia, „Gazeta Samorządowa”, R. III, Nr 9(25), 1993, ss. 1,12

Dla nas dzieci, zaczęło się to wszystko wręcz sielankowo. Detonacje bomb padających w Warszawie, do Otwocka dochodziły w mocno złagodzonej już formie. Żółty piasek świeżo rozkopanych schronów dostarczał wspaniałych możliwości zabawy, sprzyjała nastrojowi zabawy ciepła kolorowa jesień. […]

Zimą nadeszły zmiany. Zima 1940 roku zdawała się sprzyjać najeźdźcom w nękaniu pobitych. Tej zimy za węgiel i kartofle wymieniona została nasza biblioteka (wtedy jeszcze książki liczyły się jeszcze na rynku). Drewniane ściany naszego mieszkania pokryte były przez całą zimę cienką warstwą lodu. Łóżka stały daleko od ścian, od których zionęło chłodem. Do nieustannego ziąbu przyłączyło się niebawem uczucie stałego niedosytu. […] Z pośród wszystkich zim wojny, ta pierwsza była jeszcze najlepsza. Byliśmy wtedy jeszcze razem i nieświadomi tego, co nas czeka.

Relacja Marii Weczer-Tau, Archiwum Yad Vashem

Przeszło lato, nastąpił listopad i obwieszczenia, że 1 grudnia 1940 roku zostają utworzone getta dla Żydów, dokąd Żydzi mają prawo zabrać cały majątek, będą tam mieli Judenrat, własną policję, będą mogli opuszczać getto i spacerować po polskiej dzielnicy z wyjątkiem niedziel itd. Na takie niewinne obiecanki dali się prawie wszyscy nabrać i tylko bardzo mały procent Żydów nie poszedł do getta. Nawet Żydówki, żony Polaków, z dziećmi swoimi zamieszkały w getcie. Jakże łatwo było wejść, ale wyjścia już nie było! […]

Getto rozpoczęło się dość niewinnie, nie było ogrodzone, wolno było wychodzić, obszar był dość duży, mieszkań ani żywności nie brakowało. Powolutku jednakże powstał parkan dookoła getta, zabroniono opuszczać Żydom getto pod groźbą kary śmierci, ale w rzeczywistości zakaz początkowo istniał tylko na papierze.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 23

Getto zostało utworzone w ten sposób, że podzielono je od razu na trzy dzielnice: 1) „miasteczko”, i tak zamieszkałe wyłącznie przez Żydów, 2) getto „Środkowe”, dostęp do którego prowadził z „miasteczka” przez tory kolejowe, 3) „dzielnica kuracyjna”, gdzie znajdowały się dwa sanatoria: „Zofiówka” dla umysłowo chorych i „Brijus” dla płucno chorych. Do tej dzielnicy dostęp był przez dzielnicę aryjską, gdzie środkiem ulicy Reymonta (Żydom nie wolno było chodzić chodnikiem) dochodziło się do „środkowego”. W „getcie kuracyjnym” urządzili Żydzi, za zgodą Niemców luksusowe pensjonaty, w których żydowscy potentaci urządzali wspaniałe zbytkowe zabawy – rzekomo na utrzymanie znajdujących się w strasznym stanie pensjonariuszy „Zofiówki”. [… ] Żadna część getta, ze względu na specyficzne warunki terenowe, nie została ogrodzona hermetycznie, a tylko płotami lub zwojami drutu kolczastego. Były jednak ściśle wytyczone marszruty dla Żydów, których pod karą śmierci nie wolno było zmieniać.

Relacja Racheli Horowitz, Archiwum Yad Vashem

Założenie getta w Otwocku wywołało w tym uzdrowiskowym miasteczku istną rewolucję socjalną. W nędzne, drewniane „letniaki”, stłoczono razem biednych i bogatych, obrabowując przy tym wszystkich z czego tylko się dało. W jednym małym pokoju zamieszkaliśmy mamusia i nas troje oraz dziadek Meir Wecer i jego druga żona.

Mamie coraz trudniej było znaleźć pracę, najczarniejszą nawet, za którą można by było dostać coś z żywności. Dziadek z żoną, oboje starsi ludzie, przejadali resztę swej chudoby. Większą część zagarnęli Niemcy. Coraz częściej byliśmy głodni.

Relacja Marii Weczer-Tau, Archiwum Yad Vashem

[Początkowo] Życie w getcie było dość dziwne, niczego nie brakowało, wszystko za pieniądze można było dostać, z Rosji nadchodziły bogate paczki żywnościowe dla krewnych. Bogaty żył ubierał się, jadł, pił, nie obawiając się zupełnie wysyłki do obozu, za pieniądze można było zawsze się wykupić, z chwilą gdy biedny dosłownie puchł z głodu i umierał na oczach ludzi. […] Ogół przyzwyczaił się do widoku ludzi spuchniętych, konających z głodu.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 24

Głodowe racje kartkowego gliniastego chleba, choroby, wywożenie ludzi w niewiadome, mnożenie się wypadków rozstrzeliwania ludzi z byle jakiego powodu – taka była rzeczywistość gettowa. Dominował nad wszystkim strach, co dalej? Dziadek wymieniał na chleb wszystko co tylko było można, dom ogołocony był nawet z prześcieradeł. Na wpół obłąkany z głodu zamykał przed nami i ten nędzny kawałek chleba, który dostawaliśmy. W samym getcie przedmioty, odzież, a nawet pieniądze nie miały już żadnej wartości. Liczyła się tylko mąka, ziemniaki, sól, słonina.

Ssaliśmy kwiatki akacji, jedliśmy liście lebiody, aby na chwile chociaż oszukać żołądek.

Jesień [1941] dała znać o sobie mroźnymi porankami i nocami, moje buty rozleciały się. Coraz niebezpieczniej było poruszać się po aryjskiej stronie, zwłaszcza boso. Był już koniec listopada. Śnieg padający w nocy nie topniał już w ciągu dnia. Na nogach utworzyły mi się rany. […] Był to czas, kiedy na ulicach leżeli już spuchnięci ludzie.

Saszka [ok. 3-4 lat brat wówczas 11-12 letniej Miriam] wyglądał już jak inne gettowe dzieci: wydęty brzuch, szara skóra, ręce i nogi jak patyki. Oczy duże i niebieskie wypełniały całą prawie buzię. Kiedyś po dłuższej nieobecności przekradłam się do niego. Stał przed werandą człowieczek – staruszek i jadł trawę. Na mój widok nie zareagował, dopiero ożywił się na widok chleba.

Relacja Marii Weczer-Tau, Archiwum Yad Vashem

Córeczka moja często wymykała się z domu i żebrała u Polaków. Było zimno i nie miałam czym palić. Chodziłam po lesie z siekierką i zdzierałam korę z drzew. W getcie w Otwocku była straszna nędza. Pełno było żebrzących dorosłych i dzieci. […] Ludzie na ulicy umierali z głodu i wszędzie leżały trupy. Raz weszłam do jakiegoś mieszkania. Na progu leżał trup kobiety, na łóżku dwoje martwych dzieci – chłopczyk może 5-letni i dziewczynka 3-letnia. Szkielety obciągnięte skórą, nóżki i rączki jak zapałki. […] W drugim mieszkaniu otworzyła mi kobieta-widmo. Na pytanie dlaczego nie dają znać do gminy, aby usunąć trupy, odpowiedziała, że nie ma sił zawlec się do gminy, zresztą czeka ich ten sam los. Wskazała na ojca dogorywającego na łóżku. […]

Utworzono komitet dla ratowania dzieci. W synagodze urządzono azyl dla dzieci. Chodziłam z paniami z komitetu i zabierałyśmy dzieci na furmanki bo w największej części z osłabienia nie mogły same dojść do azylu. Raz wzięłam dziecko z łóżka na ręce. […] Dziecko było tak słabe, że nie mogło stanąć o własnych siłach. Nóżki gięły się pod nim jak trzcina. Trudno opisać nędzę, głód i brud w getcie.

Julia Orzechowska-Biederman, Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego

Nastała sroga zima. Wydane zostały kartki żywnościowe o głodowych racjach. Powstają kuchnie dla dożywiania dzieci i ubogich, prowadzone przez grono pań. Misja pań polegała na tym, aby doglądać by produkty zebrane wśród ludności cywilnej zostały sprawiedliwie rozdzielone między dziećmi, ażeby produkty dostały się do kotła i ażeby zostały one wypróżnione aż do dna. I ja także należałam do tego grona pań i za moją inicjatywą każda z pań dyżurujących zakupywała za własne pieniądze bochenek chleba i tenże pokrojony na małe kawałeczki chleb był dodawany do porcji zupy.

Relacja Guty Kucyk-Nakrycz z d. Kac, Archiwum Yad Vashem

W śródmieściu znajdował się bazar, który na ulicy karczewskiej został podzielony szlabanem na dzielnicę żydowską i tak zwaną „aryjską”. Początkowo przebiegałem pod tym szlabanem na drugą stronę, za co od żydowskiego policjanta oberwałem raz gumową pałką. […]

Tyfus i głód przybrały masowe rozmiary. Powszechne stały się pogrzeby. Furmanki z umarłymi jechały ulicą Karczewską za szlaban przy bazarze. Żydom wolno było opuszczać getto jedynie na cmentarz, na piaski koło Karczewa.

Marian Domański, Moje drogi dzieciństwa, Otwock 2005, ss. 14, 15

Tymczasem nie ma dnia [wiosna-lato 1941 r], żeby nie zastrzelono kilku Żydów za wyjście z getta. Zabija się ich z miejsca bez sądu, grzebie się na polach. Rzadko kto już teraz wychodzi, strach pada głęboko w serca ludzkie.

Niemcy, w celu tylko im wiadomym, dają Żydom lekcję poglądową, że za wyjście z getta grozi z miejsca kara śmierci. A za siedzenie w getcie co grozi? Powinien sobie zadać pytanie inteligentny i przewidujący Żyd, co grozi? Może też kara śmierci.

Niestety, takiego pytania nikt sobie nie postawił, no i ja również nie.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 29

[W kwietniu 1942 r.] Zarządzono, aby dać czterystu ludzi do robót, władze mówią, że do Karczewa, ale kto wie, może do Treblinki? […] Skąd wziąć czterystu ludzi do robót? Przecież nie mogę iść, bo pracuję w policji; ja zaś w Judenracie; ja natomiast mam brata w policji; ja nie mogę iść, bo muszę interes przecież prowadzić, ja nie pójdę, bo stać mnie na to, żeby dać 1000 złotych na policję. […] Policjanci łapią w dzień i w nocy, łapią, zwalniają, ruch jest w interesie. Wreszcie czterystu ludzi zostaje wysłanych do Karczewa.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 30

19 sierpnia [1942] o godzinie siódmej rano od strony ulicy Warszawskiej nadjeżdża samochód ciężarowy, a za nim limuzyny dygnitarzy SS. Ze wszystkich stron słychać strzały, getto jest otoczone.

[…] Pierwszą ofiarą była doktorowa Gliksmanowa, mieszkająca tuż przy szlabanie warszawskim. Miła, śliczna lekarka-dentystka, matka dwojga dzieci. Wyszła spokojnie na ulicę, chcąc pokazać Ukraińcom świadectwo, że jest dentystką w ogóle, a policji żydowskiej w szczególności. Z miłym uśmiechem wyciągnęła rękę ze świadectwami, padł strzał w głowę, już nie żyła.

O szczęśliwa kobieto! Zginęłaś w chwili, kiedy najmniej się tego spodziewałaś, z nieświadomością, że wraz z tobą zostały skazane na śmierć Twoje śliczne małe dzieci.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 50

Udałem się tego dnia do Otwocka, ale do getta nie mogłem dojść, bo było obstawione wojskiem. Słyszałem strzelanie. Zacząłem się pytać co oznaczają te strzały. Od przechodniów dowiedziałem się, że odbywa się likwidacja getta. Podszedłem ostrożnie bliżej, żeby się przypatrzyć jak to wygląda. Było to niebezpieczne, więc pozostałem po stronie aryjskiej. Zauważyłem, że strzały są też poza granicą getta, ponieważ ludzie zdołali przedrzeć się przez druty i Niemcy do nich strzelali. Zauważyłem wielu rannych Żydów, którzy w mękach jęczeli leżąc na bruku i nikt nie mógł do nich podejść. Widziałem sam konających ludzi.

Relacja Józefa Łysika, Archiwum Yad Vashem

Nikt nie jest w stanie myśleć, gwizdy żydowskich policjantów, strzały Ukraińców, trupy znajomych pod nogami, oficerowie SS w hełmach i srebrnych tarczach na piersiach wyglądają jak półbogowie, w obliczu tego nędznego, pokornego tłumu z bagażem na plecach, małym dzieckiem na rękach i z potwornym strachem w sercu. […] Coraz to inni Żydzi zostają zabici na miejscu. Przeważnie strzelają Ukraińcy do młodych ludzi, ładnych dziewcząt. Jeśli napotykają na starców, na kaleki, na sparaliżowanych, o nie, takich nie zabijają, każą rodzinie prowadzić na plac.

Widziałem młodą kobietę, która miała sparaliżowane nogi, ze łzami w oczach prosiła się o kulę, nadaremnie. Rodzina musiała ją dźwigać z końca miasta aż na plac, a stamtąd poszła do wagonu.

Widziałem młodą kobietę, przed minutą tryskającą życiem i zdrowiem, widziałem ją w momencie, gdy Ukrainiec łopatą ćwiartował jej żywe ciało. Zabrakło mu kul. Chwycił łopatę i tak długo bił w żywe ciało między piersiami, aż zupełnie rozpołowił.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, ss. 52-53

Jak Niemcy zachowywali się podczas likwidacji psychiatrycznego szpitala w Zofiówce? Gnano ich, a oni szli w swoich szpitalnych przydługich szlafrokach i aby łatwiej było iść, poły szlafroka trzymali w rękach. Szli na „rzeź”, wykrzykiwali różnej treści frazy, np.: „zielone gołąbki na głowach”, gdzie jest babcia”, „opanował nas dziki upał” itd. Część z nich uciekła, część zmuszono do kopania grobów, a oni rzucali się do bicia Niemców. Jeden z nich łopatą rozwalił Niemcowi głowę. […] Podczas kopania grobów posypywali się piaskiem, pokładali się na ziemi i nie chcieli kopać, wieszali się na szyi Niemca. Kolejno ich zabijali, a chorzy robili swoje.

Anonimowa relacja ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego

Wkrótce ma nadejść wagon desek do szopu stolarskiego. Żydzi własnymi rękoma szykują plac koło bocznicy kolejowej, wycinają drzewa, grodzą go drutem kolczastym, żeby desek nie można było kraść, wszyscy pracują pełni zapału i najlepszych nadziei na przyszłość.

Plac jest gotów, ale z jedną małą różnicą. Żydzi spodziewają się, że plac jest gotowy po to, aby wyładować na nim deski z wagonów. Niemcy zaś wiedzą na pewno, że on jest gotów po to, aby zebrać na nim wszystkich Żydów i załadować ich do wagonów.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 37

Na bocznym torze stał bardzo długi pociąg. Znany mi już plac zasłoniły wagony. Pierwszy i ostatni osobowe, reszta towarowe – kolejno ponumerowane kredą 1, 2, 3, 4, 5, 6… aż do 50. Na małych podłużnych okienkach wiły się jasne zygzaki nowego drutu kolczastego. W okienkach tych ujrzałem najpierw wyciągnięte, chude ręce, kt6re z wysiłkiem czepiały się wewnętrznych ram. (…) Lokomotywa pociągu towarowego gwizdnęła krótko, ostro i po chwili pociąg wolno, głucho przetoczył się kilka metrów i stanął. Znowu jeden wagon załadowany, zaczną teraz ładować następny. Połowa wagonów była jeszcze pusta. (..) Kiedy zapadł zmrok, rozpalono dookoła pociągu ogniska. Objęły przy nim straż posterunki, aby nie dopuścić nikogo do wagonów. Było to o tyle przezorne, że zamknięci w wagonach nie wytrwali w milczeniu. Z powodzi słów wybrali jedno słowo, które rzucali w noc przez małe odrutowane okienka. Początkowo nieśmiało je szeptali, potem mówili, a wreszcie zaczęli wołać. Brzmiało to jak monotonny plusk. Jedno pospolite słowo: «Wody!».

Edmund Wierciński, Gałązka akacji, „Twórczość”, R. 3, Z. 1

W nocy, [po likwidacji getta] syreny Straży Pożarnej wzywały do wyjazdu, do udzielenia pomocy. Jedziemy do getta ulicą Bazarową, Staszyca do Szkolnej. […] Przejeżdżając zobaczyłem efekt Ukraińców i Litwinów. A więc widziałem pootwierane okiennice, okna, różne domowe przedmioty, meble – wyrzucone na bruk; cisza strachu i żałoby, ani jednego człowieka, noc trwogi.

Na drugi dzień, znów przetrząsanie domów i mieszkań, wyłapywanie schowanych wczoraj Żydów. Wchodzę w podwórze między naszymi domami. na terenie dawnego ogródka, są widoczne pozostałości po rowach przeciwlotniczych. Nagle dostrzegam wystające z ziemi ręce człowieka. W drugim końcu podwórza stoi ubikacja. Widoczne w drzwiach otwory po strzałach karabinowych, podsuwają mi myśl abym zajrzał do wnętrza. A tam nieżywa dziewczynka, znajoma Szulman lat 13. Przebiegam pomieszczenia w budynku jednym i drugim. odkrywam w ten sposób dalsze cztery ciała. Wszystkich znam, to lokatorzy. Za chwilę wpadają umundurowani Żydzi z Gettopolizei, ładują ciała na furmankę. […] Po wywiezieniu zabitych, będąc w podwórzu, zza płotu murowanego, dobiega do mnie znajoma dziesięcioletnia dziewczynka. Jest to siostra zabitej w ubikacji. Całując mnie w rękę, z płaczem krzyczy o ratunek. Ukryłem ją i uspokajając, wezwałem do czekania na mój powrót. Obiecałem przynieść jej wodę do picia i coś do jedzenia. Znaliśmy się, więc uwierzyła w obietnicę. Gdy wszedłem jeszcze na chwilę do budynku, wyrwała się z kryjówki i biegiem ruszyła w stronę widocznego szlabanu z wartownikami. Schylając się pod nim, biegła dalej. Ale wartownik na to czekał. Wycelował karabin i strzelił zabijając na miejscu. Polecił nadjeżdżającym załadować ciało na furmankę. Tak zginęła Łajka Szulman. Nie zdążyłem napoić i dać coś zjeść, ona nie wytrzymała nerwowo, wybierając śmierć.

Relacja Czesława Wałachowskiego, zbiory Muzeum Ziemi Otwockiej.

Po dwóch godzinach niespokojnej drzemki budzą mnie koledzy. „Wstawaj niewolniku, bierz łopatę, zakopuj trupy, uwijaj się żwawo, żeby ślad po wandalizmie niemieckim nie został, trzeba przez dzień zakopać przeszło tysiąc trupów [ludzi], którzy zostali zabici w dniu akcji, żwawo, niewolnicy, do roboty.”

Całe szczęście, że dołów kopać nie trzeba, Żydzi zawczasu je sobie przyszykowali. W każdej willi jest przecież schron przeciwlotniczy wykopany, nie używany, gdzie przeważnie kobiety wrzucały śmieci i pomyje gospodarskie. Teraz trzeba prędko zaciągnąć trupy, rzucić w ubraniach na te śmiecie, zasypać piaskiem równo z ziemią i już po wszystkim.

Pomyślcie, nie trzeba przeszukiwać kieszeni, Niemcy już to zrobili, nawet wyjęli trupom złote koronki z zębów. Nie trzeba obmywać trupów według rytuału żydowskiego, owinąć je w białe prześcieradła, włożyć do skrzyni, zaznaczyć miejsce, gdzie są pochowane, ani też zmówić modlitwy za spokój ich dusz. Nie, tego wszystkiego już nie trzeba.

Boże, czyż ja wiecznie będę naiwny? Toć to nie ludzi się chowa, nie ludzi się grzebie, tylko Żydów, więc po co te ceregiele?

Pracujemy milcząco, już leży w jednym schronie trup jakiejś nieznanej kobiety, na nią wrzucamy ciało Mulika Noja, mojego kolegi, a na niego ciało „Fiołka”, znanego złodzieja.

Prędko piasek zostaje zsunięty z góry, już po wszystkim.

Stoją Polacy i przez parkan ulicy Szkolnej oglądają nas. Patrzą na grabarzy czy może chcą wyrazić współczucie? Czy może też chcą zadrwić z nas? A może wyrazić zdziwienie, po co to robimy? Dlaczego nie uciekamy z tego przeklętego miasta? Kto wie?

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 71

Ukryliśmy się na poddaszu willi na ulicy Warszawskiej przez przeciąg dwóch dni od rozpoczęcia likwidacji. Pod nami słyszeliśmy wkraczających żołdaków do domu. Zastali tam kobietę chorą w łóżku, strzelili do niej i odeszli. Kobieta ciężko ranna przez cały dzień i całą noc jęczała, w końcu ucichł jej głos. Widocznie umarła.

[…]

Byłam z teściową i jeszcze z kilkoma innymi ludźmi w opuszczonej willi. Spotkałam się tam z moją krewną i jej dziećmi. Jej mąż i syn poszli na poszukiwanie miejsca ukrycia, a jej najgorętszym życzeniem było ażeby ją Niemcy rozstrzelali pierwszą, ażeby nie musiała patrzeć jak dzieci są rozstrzelane. Niemcy bowiem, zazwyczaj rozstrzeliwali dzieci na oczach matek. Była to szczera modlitwa żydowskiej matki w owych dniach.

Relacja Guty Kucyk-Nakrycz z d. Kac, Archiwum Yad Vashem

Żona i dzieci zostały zastrzelone na jego oczach. On w tałesie stał cały czas nieporuszony, skamieniały i szeptem wyznawał przed śmiercią grzechy. Wtem kierujący egzekucją nazista przyskoczył do niego, tałes z niego zerwał i wrzeszczał: „No, jak takiś święty, to dam ci jeszcze pięć minut, a ty się módl, kto ma zginąć – ja czy ty?”.
Cudu nie było.

Ita Kalisz, Cadykowy dwór niegdyś w Polsce, Warszawa 2009, s.103
[Tak zginął Icchak Kalisz, wnuk Symchy-Bunema, ostatni cadyk z dynastii Wareckiej. Mieli oni w Otwocku swój dwór od lat osiemdziesiątych XIX w.]

Dozorca opowiedział nam. Wykopano wilki dół w ogrodzie willi, wszystkim kazano zejść i wszyscy – dzieci, ta Tola, Osowiecki, Osowiecka – zginęli. Są zakopani w tym dole, na tym cmentarzysku obok willi. Zastrzelono ich na miejscu.

Relacja Frumy Lewkowicz z d. Dembowicz[Relacja dotyczy śmierci dzieci i wychowawców z „Centosu”, sierocińca dla dzieci żydowskich.]

Uważam na nogi, w ciemnościach wciąż potykam się o trupy, trupy znajomych, przyjaciół, czy też obcych ludzi. Nie oświetlam ich nawet latarką, nie chcę ich rozpoznać ani patrzeć na te mózgi rozpryśnięte, ani na te kałuże krwi.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 71

Trzeba było mieć żelazne nerwy, by chodzić po getcie. Puste ulice, wszystkie mieszkania stoją otworem, szyby wybite, drzwi rozwalone, schrony przysypane niedbale piaskiem, gdzieniegdzie widać kości ludzkie, obgryzione przez psy lub ptaki.

Na ulicy i w mieszkaniach można było znaleźć cztery rzeczy: pierze, fruwające na wszystkie strony, stare karty żywnościowe, fotografie i dowody osobiste Żydów, święte księgi żydowskie. Poza tym wszystko było towarem – połamane krzesła, szmaty najgorszego kalibru, połamane garnki, ba, nawet wieszaki. To wszystko znajdowała amatorów wśród Polaków, którzy w dzień i w nocy dźwigali swe łupy wojenne. Później, jak już nic nie było do brania, zaczęto również zabierać księgi hebrajskie na makulaturę. „Tfilin” zaś poszukiwali kamasznicy dla swoich celów produkcyjnych.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, ss. 111

[W dawnej willi „Maria” położonej na posesji pomiędzy ulicami Samorządowa, Kościuszki i Reymonta mieścił się komisariat Policji getta.]

Przez całą noc przed egzekucją pilnowaliśmy my, żydowscy policjanci, naszych współbraci Żydów. […] Czy ma m opisać te noce?. […] Nieduży placyk przed aresztem, ogrodzony siatką, a w nim gęsto stłoczonych na ziemi kilkaset osób -mężczyźni, kobiety, małe dzieci, wszystko znajomi od najmłodszych lat. […] Całą noc – płakali. Płakali skazańcy, płakaliśmy my, dozorcy. Niektórzy głośno zawodzili, wspominali Bogu wszystkie swe dobre uczynki, pokazywali na swe małe dzieci, pytając się Boga, czy stracił litość nawet nad małymi, niewinnymi dziećmi.

Inni urągali Bogu, śmiali się z tych Żydów, którzy przez całą noc, ubrani w tałesy, odmawiali psalmy, modlitwy za zmarłych.

[Niektórzy] w napadzie szaleństwa kpili z siebie samych, wspominali swe wysiłki, swe trudy, aby wybudować jeszcze jeden nowy dom w Otwocku…

Ciemna noc, cienie ludzi płaczących z których każdy płacze, każdy tuli do serca swe małe dzieci. […] Nie widziałem dziecka, począwszy od dwóch lat do dziesięciu, które by głośno płakało, przeważnie tuliły się do rodziców, nie grymasiły, nawet nie żądały jedzenia. Jakiż to duch rezygnacji?

Jakaż to mądrość starców w nie weszła?

Byłyż to dzieci czy też stuletnie karły.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, ss. 91-93

[Po likwidacji getta] Po kilku dniach, gdy w areszcie gromadziło się już kilkaset osób, przyjeżdżało dziesięciu żandarmów w asyście polskiej policji. Sprowadzano przedtem robotników Żydów z obozu karczewskiego, którzy wykopywali duże groby zbiorowe, przeważnie na placu przy ulicy Reymonta, gdzie też leży pochowanych około 2000 ludzi. Inne groby zbiorowe znajdują się w Otwocku, koło „Marpy” [las przy ulicy Kołątaja]. Pojedyncze zaś groby można odnaleźć w każdym bez wyjątku schronie przeciwlotniczym na terenie byłego getta.

[…] Żydzi pchają się przy furtce [komisariatu], chcą czym prędzej iść na miejsce egzekucji. Biegną prawie, rzucają się na ziemię, niech zbawcza kula dosięgnie, uspokoi zbolałe serce. Dla tych śmierć jest wybawieniem. Inni ociągają się, chcą wyjść ostatni.

Widziałem jak odbywała się egzekucja; prawie wszystkie były do siebie podobne. Od rana żydowscy robotnicy z obozu karczewskiego kopali masowy grób, przed grobem zostawiali trochę piasku. Powstawał nasyp, gdzie dziesiątka ludzi dochodziła i kładła się brzuchami na ziemię. Kark leżał siłą rzeczy wyżej jak nogi.

W tym momencie dziesięciu żandarmów, którzy stali odwróceni tyłem, na rozkaz jednego, odwracało się, mierzyło – i padała salwa. [Następnie] stojący z boku robotnicy żydowscy podchodzili do zabitych, przeszukiwali kieszenie i potem szybko wrzucali do rowu gorące jeszcze trupy. Miejsce było wolne, następna dziesiątka mogła podejść. Oczywiście działo się to na oczach kolejnych dziesiątek skazańców, no i na oczach robotników żydowskich. Niejeden z nich potem własnoręcznie wrzucał do dołu stygnące zwłoki żony, matki czy też dzieci.

Tymczasem dziesiątka za dziesiątką Żydów szła na śmierć. Szli biernie, powoli, przytuleni do siebie, żony do mężów, starsze dzieci trzymając się poły matczynej sukni, małe dzieci trzymane na rękach. Każdy cal ziemi zroszony łzami, łzami bólu, łzami strachu, łzami rezygnacji, ale nigdy łzami buntu.

Niemcy zaś stoją spokojnie, wachlują się hełmami, są spoceni – dni są takie ciepłe i parne. Wykonują swoją „robotę” automatycznie. Cel! Pal! Cel! Pal! Co to za różnica, czy to w głowę starca, mężczyzny, czy też małego dziecka. Cel! Pal! Cel! Pal!

Pamiętam śmierć Mokotowskiej oraz jej szwagierki. Dwie śliczne, młode kobiety […] trzymając się za ręce prędko maszerują w kierunku placu śmierci. […] Szły coraz szybciej. Ostatnie pięćdziesiąt metrów zaczęły biec, dobiegły do nasypu, prędko pocałowały się w przelocie i rzuciły na ziemię, wciąż trzymając się za ręce. Padła salwa, mózgi prysnęły się, ręce zacisnęły się w konwulsji. Nie mogąc ich rozdzielić, robotnicy zrzucili je razem do dołu.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, ss.96-99

Przed samym końcem naszego pobytu [5 tygodni po akcji policjanci wyjechali] każą nam rozebrać szlabany, oficjalnie getto już nie istnieje, ostatni Żydzi [policjanci żydowscy] muszą sami sprzątnąć ostatnie znaki pobytu Żydów w Otwocku. Przypominamy sobie nasze rozmowy z żonami naszymi, na początku powstania getta. Jak to będzie kiedyś wyglądało, kiedyś po wojnie, jak zostaną zniesione szlabany. Wszyscy Żydzi będą tańczyć wtedy na ulicach: nareszcie wojna się skończyła, nareszcie stali się znów wolnymi ludźmi. Takiego końca getta nikt się nie spodziewał. Zginęły bezpowrotnie czasy proroków.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, s. 120

[Listopad 1942 r.] Nad ranem udałem się na teren i objąłem dozorowanie rozbiórki, gdzie pracowało piętnastu robotników, Żydów z Karczewa. Dom przeznaczony do rozbiórki leżał w samym centrum byłego getta, na ulicy Kupieckiej. Była to najruchliwsza ulica całego getta.

Teraz, jak przybyłem na miejsce, nie poznałem ani ulicy Kupieckiej, ani też innych ulic. Całe ulice poznikały. W miejscach, gdzie kiedyś życie huczało, gdzie ludzie żyli, bawili się, płakali, pracowali i odpoczywali, teraz oprócz zgliszcz nic nie pozostało. Zginęli Żydzi, zginęły domy żydowskie, „cała kraina w mogiłę zapadła”.

Dla nas, Żydów, był to okropny widok, każdy przypominał sobie, gdzie sam mieszkał lub gdzie też mieszkała jego rodzina. Między robotnikami był też wnuk właściciela, który teraz musiał własnymi rękami burzyć dom zbudowany przez jego pradziadka, dom, który mógł jeszcze śmiało stać ze sto lat.

Calek Perechodnik, Spowiedź, Warszawa 2007, ss.162-163

Nagle owładnął mną przymus zobaczenia po raz ostatni mego miasta rodzinnego. […] Musiałem pożegnać się z ruinami mojego utraconego świata. […] Dotarłem w południe na znajomą stację kolejową w Otwocku. Przed wojną, na placu przed dworcem, długi rząd dorożek (powozili nimi głównie Żydzi) oczekiwał na podróżnych, by zawieźć ich do licznych pensjonatów w tym uzdrowisku. Teraz plac był prawie pusty; zaledwie jedna czy dwie dorożki i samotna taksówka oczekiwały na pasażerów. Minąłem je w milczeniu i skręciłem w drogę, prowadzącą pod torami i obok głównego bazaru, do dawnej dzielnicy żydowskiej.

[…] W Otwocku dotarłem do domu, w którym mieszkałem – długiego, piętrowego, murowanego budynku, dawniej zamieszkanego przez niemal 20 żydowskich rodzin. We frontowej części mieściły się sklepy, natomiast z tyłu i na piętrze – mieszkania. Brama prowadzi na przestronny dziedziniec, tętniący życiem i dziecięcym gwarem w okresie letnich wakacji. Wszedłem na dziedziniec i nagle uderzyła mnie wszechobecna pustka i cisza. Kilka mieszkań było odnowionych i zamieszkanych, reszta pusta, z wybitymi lub zabitymi deskami oknami i drzwiami.

[…] Szedłem dalej ulicą Joselewicza [ob. Świderska] i ponownie zdumiewałem się niewiarygodnym stopniem zniszczenia. Większość domów żydowskich, wśród nich piętrowe i dwupiętrowe, została zburzona i zrównana z ziemią, pozostawiając otwartą przestrzeń, porastającą już trawą. Zastanawiałem się, dlaczego tak wiele dobrych domów zostało zniszczonych. Przecież ludzie mogli wprowadzić się do nich i cały czas z nich korzystać. Dotarłem do ruin otwockiej mykwy, żydowskiej łaźni rytualnej. Obok niej stały pozostałości małej synagogi – zwanej Reindorf’s Szul (czyli: synagogą Reindorfa). Cztery ściany synagogi stały wciąż nietknięte, można było na nich rozpoznać zarysy ludowych malowideł ściennych: różne zwierzęta biblijne, a w środku olbrzymi mityczny lewiatan. […] Inna dużo większa synagoga w tej dzielnicy żydowskiej znajdowała się przy ulicy Kupieckiej. Żydzi modlili się w niej aż do likwidacji getta. Potem ją spalono i zburzono wraz z innymi budynkami przy tej ulicy.

Symcha Symchowicz, fragmenty artykułu A final goodbye to my lost world opublikowanego 24.09.1998 r. w „The Canadian Jewish News”,w tłumaczeniu Zbigniewa Nosowskiego

Nigdy nie byłem w stanie ani Polski ani Otwocka usunąć z pamięci pomimo, że w ciągu tylu lat nie rozmawiałem z nikim na ten temat. Musiało minąć wiele lat abym mógł zmienić stosunek do tego co się w Polsce wydarzyło. Wszędzie są ludzie dobrzy i źli bez względu na narodowość i wiarę. W 1990 roku przyjechaliśmy do Otwocka i w Śródborowie odszukałem ten kawałek ojczystej ziemi. Nie wiele na niej było, wszystko rozgrodzone, zaniedbane z jednym byle jakim budynkiem. Wystąpiłem do władz miasta o zwrot tej ziemi. Proces ciągnął się cztery lata. W 1994 roku otrzymałem zwrot ziemi. Ogrodziłem, zainwestowałem i uporządkowałem to miejsce. Dziś stoją cztery budynki, w jednym apteka, w drugim minimarket, w trzecim restauracja, a w czwartym domek mieszkalny. W ten sposób historia rodziny Orensztajnów zatoczyła swoje życiowe koło.

Marek Oren, niepublikowana relacja ze zbiorów autora.

Wybór i opracowanie: Sebastian Rakowski

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

error: Content is protected !!