Niedoszłe Monte Carlo podwarszawskie.

Przed opuszczeniem dworca w Otwocku trzeba się opędzić kilku natrętom, proponującym zamieszkanie w „najwytworniejszym” i najtańszym jednocześnie pensjonacie. Zważywszy na wygląd owych pośredników, odbiega cię, przyszły kuracjuszu Otwocka ochota przepędzenia w tym podwarszawskim Meranie jednej chociażby godziny. Jednakowoż przezwyciężasz nagły przypływ wstrętu, siadasz do czegoś, co przy wielkiej dozie z twej strony optymizmu, może być poczytywane za taksówkę. Polecając się Opatrzności, każesz się wieźć do upatrzonego jeszcze w Warszawie pensjonatu.

Jeżeliś, nieszczęsny, wybrał locum bardziej od stacji odległe – no to jesteś całkowicie, jak zwykło się mawiać, ugotowany. Po takich drogach niewątpliwie chadzał ś. p. Dante w towarzystwie nieboszczyka Wirgiljusza, gdy odbywali wycieczkę po najniższym kręgu czeluści piekielnych. Kocie łby? Żarty! Poza dwiema pryncypalnemi ulicami, wszystkie bocznice uzdrowiska Otwock nie posiadają żadnych bruków. Gdy więc ściśnie mróz, telepiesz się w pojękującem i brzęczącem aucie – po grudzie; gdy odwilż i deszcz – wówczas, niczem w ataku choroby św. Wita, dostajesz drgawek: podrzuca cię bowiem z najbliższego wyboju do sąsiadującej z nim dziury. Z tą jazdą znów jest kubek w kubek tak samo, jak z przysłowiowym medalem: ma ona też swą dobrą stronę – brudnawe szyby taksówki przysłaniają ci, kuracjuszu, pejzaż. Bo gdybyś się tak zaraz zapoznał z „przyrodą” Otwocka, wówczas, bez najmniejszej wątpliwości, kazałbyś szoferowi zawracać na stację i pierwszym pociągiem powróciłbyś tam, skąd cię do Otwocka przyniosło.

Roztrzęsiony stajesz wreszcie na miejscu. Jeżeliś dobrze trafił – twoje w tem szczęście. Pensjonat jest wcale miły, towarzysze niedoli takoż samo. Pokój dostajesz przytulny, jedzenie znośne, koszty utrzymania również. Źle z tobą jednak dziać się będzie, gdy fałszywie cię w Warszawie poinformują. Wpadniesz strasznie, nieodwołalnie i definitywnie. Płacąc dziesięć złotych dziennie mniej, mógłbyś dwa tygodnie dłużej spędzić conajmniej na Rivierze. Bo taki jeden z drugim właściciel t. z w. luksusowego pensjonatu, czy sanatorjum Otwockiego najwidoczniej wziął sobie za wzór rakarza i łupi z ciebie, kuracjuszu, skórę, przystępując do tej mało ponętnej czynności metodycznie i z premedytacją: codziennie po kawałeczku.

Dajmy jednak na to, żeś nie wpadł, że łaskawy los obszedł się z tobą łagodnie, żeś szczęśliwie przemknął się pomiędzy Scyllą cen i Charybdą niechlujstwa i zawinął do zacisznego portu – pensjonatu. Wówczas, gdy chcesz odetchnąć balsamicznem powietrzem uzdrowiska (potoś tu przecie przyjechał), czeka cię szereg miłych niespodzianek.

Nie trzeba się bynajmniej u nikogo informować, aby spostrzec, że podwarszawski kurort – Otwock jest jedną z najbardziej zapuszczonych, ohydnych, niechlujnych, zabłoconych, ciemnych, obskurnych dziur w Polsce.

Pomimo pobierania od kuracjuszy wcale wysokiego podatku uzdrowiskowego Otwock nic literalnie dla tych kuracjuszy nie robi. Przeciwnie! Pozostawia ich własnemu przemysłowi, własnej inicjatywie, własnej przedsiębiorczości. A więc na ulicach wcale, albo bardzo źle brukowanych, poza małemi wyjątkami, brak chodników. Z chwilą zapadnięcia zmroku, wszędzie panują egipskie ciemności. Sieć lamp elektrycznych przywodzi na pamięć (wybaczcie to niezbyt apetyczne porównanie – ale jakże można inaczej, pisząc o Otwocku) szczękę dziewięćdziesięcioletniej staruszki, u której gdzieniegdzie przebłyskuje ząb. I tu, w Otwocku, gdzieniegdzie świeci żarówka i to niechętnie. Spróbujcie zareklamować! Otrzymacie wówczas taką samą odpowiedź, jakiej udzielono jednemu z właścicieli willi, któremu pensjonarjusze skarżyli się, że dookoła jego pensjonatu, pomimo sterczących słupów, nie pali się ani jedna lampa. Właściciel ów, dbały o swych gości, natychmiast nawiązał telefoniczny kontakt z magistratem.

Wywiązał się z tego pouczający djalog:
– Proszę pana – mówi gospodarz willi – na takiej a takiej ulicy niema wcale oświetlenia.
– Nic na to nie poradzę – brzmi obojętna odpowiedź.
– Jakto? Przecież słupy są. Są też i żarówki, tylko że przepalone. Trzeba je zmienić.
– Nie można.
– Czemu?
– Bo zabrakło. A na kupno nowych w kasie miejskiej niema pieniędzy.
– To ja dam moje żarówki. Niech przyjdzie ktoś z elektrowni i niech je wkręci w lampki.
– Nie wolno. Sprzeciwiałoby się to przepisom.

Krótko i węzłowato: Willa tonęła w ciemnościach przez ładnych kilka wieczorów i tyleż nocy.

Czy można sobie wyobrazić na Zachodzie uzdrowisko (specjalność choroby płucne), nieposiadające kanalizacji i wodociągów? Chyba nie! A jednak w Otwocku tych prymitywnych, jak na kurort, urządzeń niema wcale i nawet się nie mówi o ich zaprowadzeniu. To też wszędzie, szczególnie w okolicach dworca, dzieją się rzeczy, wołające o pomstę do… urzędu zdrowia.

Jest w Otwocku pewna uliczka, poświęcona, z imienia oczywiście, Chopinowi. Dla pewności na tabliczkach, przytwierdzanych do domków, wypacykowano białemi, koszlawemi literami nazwisko mistrza tonów przez dwa „p” i tyleż „n”. Zrobiono z Chopina, tak od ręki, dla utrzymania charakteru ogólnego tej „arterii” poczciwego żydka Otwockiego. Otóż na tej to ulicy „Szoppinna” mieści się : kilkanaście domków. Podobnych nie znajdziesz na całej kuli ziemskiej. Są to parterowe budki, sklecone z desek. Wszystko jest krzywe, spłaszczone i robi wrażenie, że przy silniejszym nieco podmuchu wiatru, rozleci się na drobne szczapki. Malutkie okienka, zabite na głucho, przypominają dymniki na dachach. Cóż się jednak „sous les toils d’Otwock” dzieje? Jest to ghetto w ghetcie. Tu zamieszkują najbiedniejsi z pośród chasyckich kuracjuszy. Gnieździ się to po kilkunastu w jednej izdebce i myśli, że w podobnych warunkach można się wyzbyć choroby płucnej. Niechlujstwo i brud w tych budach jest straszne. Tak się zdarzyło, że, zwiedzając tę dzielnicę, zabrakło mi zapałek, wstąpiłem przeto do parodji sklepu, aby tu się w nie zaopatrzyć. Otworzyłem drzwi i coś nieopisanie ohydnego wypchnęło mnie z powrotem na ulicę. Cóż to takiego było? Straszny, chwytający za gardło, zaduch nie pozwalał ani przez chwilę nawet pozostawać wewnątrz tego krytego straganu. Z ulicy też zawołałem do ciemnej, pozbawionej okien nory, aby mi dano dwa pudełka zapałek. Ze środka padło skrzeczące pytanie:

– Dlaczego pan nie zamyka drzwi?
– Bo strasznie tu u was cuchnie.
– Uj, jaka delikatna osoba. Jak pan będzie zdrów, to panu będzie pachniało.

Przy tych słowach na progu sklepiku stanęła odrażająca jejmość przeraźliwej tuszy. Miała nieskończoną ilość podbródków, z których ostatni zlewał się z przesadnie rozwiniętym biustem i poprzez owe wdzięki majestatycznie spływał na obwisłe mocno brzuszysko. W obrzękłych od rozsadzającego skórę tłuszczu palcach, które od niepamiętnych czasów nie stykały się z mydłem i wodą, trzymała żądane przeze mnie dwa pudełka zapałek.

Teraz dopiero zrozumiałem czemu nawet przy braku kanalizacji i wodociągów, powietrze w Otwocku, przynajmniej w zimie, jest znośne. Dzieje się to z tej najprostszej w świecie przyczyny, że w większości domów nigdy nie otwiera się okien!

W Otwocku nie brak rozrywek. Czasami można się uśmiać do łez i całą najliczniejszą nawet rodzinę rozweselić. Idziesz więc, nieszczęsny, znękany własnem niedomaganiem i miejscowemi stosunkami, po głównej ulicy kurortu, aż tu nagle wpada ci w oczy jaskrawy afisz. Czytasz i zdumiewasz się jednocześnie, bo afisz głosi wołowemi czcionkami, że jutro, dnia tego i tego odbędzie się koncert znakomitego śpiewaka Kupfersztajna (czy coś podobnego), który odtworzy (tak!) kilka aryj „z opera (koniecznie „a” na końcu) Pajaców”, których kompozytorem jest „p. Leon Kawała”. Na tym samym koncercie usłyszeć możesz „kilka kawałków z Leona Grüna”. Czemu się impresario uparł przy dwu aż naraz Leonach i czemu tak, a nie inaczej nazwał Leoncavalla i Lohengrina – pozostanie to zapewne jego wieczystą tajemnicą.

Idziesz, kuracjuszu dalej i tym razem zdumiewasz się zupełnie serjo. Bo wyrósł przed tobą wielki, wspaniały, luksusowy, europejski budynek. Przecierasz oczy, aby zapewnić się, że to nie żaden miraż, powstały na lotnych piaskach Otwocka, lecz najnamacalniejsza rzeczywistość. Cóż to może być, pytasz sam siebie, a jeszcze lepiej pierwszego bliźniego, który ci się napatoczy.

Jeżeli to jest autochton, bez różnicy płci i przeważnie bez różnicy wyznania (bo jedno jest w Otwocku dominujące wyznanie), wówczas odpowie ci w ten sposób, że odrazu poznasz, iż duma rozpiera jego Otwockie piersi. Jeżeli zaś zapytanie skierowałeś do przyjezdnego kuracjusza – wtedy wyjaśnienie dane ci będzie nie bez pewnej dozy ironji, a nawet złośliwości. Słyszysz tedy:

– To jest kasyno miejskie!
– Ale czemu zamknięte? – indagujesz dalej.
– Bo…

Historja jest tak zawiła, że wymaga oddzielnego wyjaśnienia. Sprawa się ma tak. Biorąc rzeczy chronologicznie, magistrat Otwocki chciał od razu zrobić interes, jakich w Polsce dotychczas niema. Zaciągnął przeto dość drogą pożyczkę, wybudował za nią wspaniałe kasyno i… zaczął czynić u odpowiednich władz starania o koncesję na dom gry. Rzecz prosta, że koncesji Otwock nie otrzymał, natomiast pozostał z kasynem, z jego wyfroterowanemi posadzkami i za pobrane od obywateli i kuracjuszy podatki płaci odsetki od pożyczki.

Teraz jest dla wszystkich zrozumiałe, czemu to w Otwocku żadnych inwestycyj się nie robi.

W. L-a.  
Gazeta Polska z 15 marca 1931 r.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

error: Content is protected !!